Nigdy nie jest tak dobrze żeby nie mogło być lepiej i nigdy nie jest tak źle żeby nie mogło być gorzej.
Marek Stępniak związany jest z Lublinem, kontakt: lp.mff@skeram
Moja historia życiowa jest podobna do historii wielu innych osób, które uległy wypadkom i poruszają się – „żyją” na wózku inwalidzkich. Wakacje, po maturze, wyjazd nad wodę, w moim przypadku nad jezioro Piaseczno, skok do zbyt płytkiej wody na głowę, złamanie kręgosłupa szyjnego C5-C6 i koniec pewnego etapu życia. Po skoku całkowity paraliż rąk i nóg, wielogodzinna utrata przytomności, walka o przeżycie, doświadczenie tunelu, jasności, błogości i bujania w przestworzach, czyli czegoś podobnego co przeżywają i o czym mówią niektórzy ludzie będący po wypadkach czy innych zdarzeniach skutkujących balansowaniem na krawędzi życia i śmierci. Po wypadku, jakoś wróciłem do żywych ale skutkiem urazu kręgosłupa było porażenie czterokończynowe, paraliż rąk i nóg. Po wypadku, długi, 14-miesięczny pobyt w paru szpitalach, leczenie, dwie duże operacje, rehabilitacja. Rehabilitacja w opinii lekarzy i rehabilitantów zakończona sukcesem, bo przystosowała mnie do funkcjonowania na wózku inwalidzkim, z czym na początku nie było łatwo.
W takiej sytuacji perspektywa życiowa była raczej mało zachęcająca, nie dawała szans na dalszą naukę, studia, prowadzenie auta, pracę, samodzielność w jakimkolwiek zakresie. Chyba dla nikogo taka perspektywa nie jest fajna, ale szczególnie dla młodego aktywnego, wysportowanego człowieka to straszny dramat i beznadzieja. Każdy taką historię przechodzi raczej ciężko i ja też byłem długo "nieobecny". Nie bardzo wierzę, że gdy ktoś po wypadku siada na wózek inwalidzki i jest na niego skazany do końca życia mówi po prostu OK, niech tak będzie - nie buntuje się, protestuje, dyskutuje z lekarzami, przeznaczeniem, rodziną, znajomymi czy Panem Bogiem albo nie wiem z kim jeszcze.
Po kilku latach od wypadku miałem szczęście poznać ludzi z podobnymi urazami, poruszającymi się na wózkach inwalidzkich ale funkcjonujących bardzo aktywnie - społecznie i zawodowo. Byli to Szwedzi z organizacji REKRYTERINGSGRUPPEN, którzy organizowali między innymi w Lublinie pierwsze obozy rehabilitacyjne dla takich ludzi i uczyli jak można aktywnie i w miarę normalnie funkcjonować poruszając się na wózku inwalidzkim. Dla mnie to był początek nowego i w miarę aktywnego życia. Ukończyłem studia prawnicze na UMCS w Lublinie, potem podyplomowe, zacząłem samodzielnie jeździć samochodem, podróżować - po Polsce i Europie, założyłem własną firmę, którą prowadziłem parę lat, potem podjąłem działalność w wielu inicjatywach i organizacjach pozarządowych. Do tej pory jestem zawodowo i emocjonalnie związany z trzecim sektorem, ale po głowie chodzą mi też nowe pomysły. Zobaczymy co przyniesie czas